Nasz sklep używa plików cookie's zapisywanych w pamięci Twojej przeglądarki. Więcej informacji w zakładce Informacja o plikach Cookies

Czy "Kurs cudów" przetrwa XXI wiek?

Autor Subiekt 13/12/2022 0 Comment(s)

Hugh Prather
 

Czy Kurs cudów przetrwa XXI wiek?

 

Zawarte w niniejszym artykule informacje o wczesnych latach Kursu cudów pochodzą z moich bezpośrednich obserwacji a w głównej mierze z rozmów, jakie ja i moja żona Gayle odbyliśmy na przestrzeni wielu lat z Billem Thetfordem.(1) Możliwe nieścisłości mogą wynikać z trudności przypomnienia sobie wszystkich tych rozmów tym bardziej, że artykułu nie pisałem na podstawie książek o Kursie ani źródeł biograficznych.

Billa zdumiewało, jak wiele "oficjalnych" faktów dotyczących początków Kursu cudów różni się od tego, co on pamięta. A przecież miał kontakt z Kursem od samego początku i można było go spytać, jak w rzeczywistości było. Na przykład, kiedyś roześmiał się, mówiąc: "twierdzą, że spisywanie Kursu trwało ileś tam lat. A ja zawsze myślałem, że było inaczej." Z powodów, które mam nadzieję wyjaśnić w tym artykule, nie pisałem go w celu poprawiania szczegółów historycznych i dlatego nie będę się nimi zajmował. "Wnikanie w szczegóły" zamiast "wnikania w Boga" jest przyczyną problemu, który chciałem przybliżyć.

Bill nauczył mnie i Gayle ważnej lekcji: choć nie zgadzał się z pewnymi "faktami" publikowanymi o nim, o Helen i pewnymi działaniami podejmowanymi w odniesieniu do Kursu, nie czuł potrzeby narzucania swego stanowiska innym. Należy jednak zauważyć, że zajmował stanowisko w tych i wielu innych sprawach, zawsze czyniąc to w typowej dla niego, żartobliwej formie. Po prostu nie można mieć ego a jednocześnie nie zajmować stanowiska, nie mieć opinii i nie odnosić się. W rzeczy samej, gdy uczciwie przyjrzymy się naszym myślom, spostrzeżemy, że mamy wielorakie opinie niemal na każdy temat. Lecz to nasze reakcje na zajmowane przez nas stanowiska i punkty widzenia — a nie wypieranie ich do nieświadomości— decydują o naszym poczuciu całkowitości i pokoju. Bill był przykładem łagodności, wychodząc z założenia, że nie należy zaprzątać sobie głowy własnym stanowiskiem, bo jeśli się to czyni, będzie się je próbowało narzucić innym.

W 1978 roku Gayle i ja spotkaliśmy się z Billem Thetfordem, Judy i Bobem Skutchem, Jerrym Jampolskym i kilkoma innymi osobami związanymi z Kursem, które podówczas mieszkały w Tiburon pod Kalifornią. Choć osoby te tworzyły coś w rodzaju duchowej rodziny i udzielały sobie nawzajem wsparcia, wydawały się mieć odmienne opinie na temat Kursu. Niektóre były zdania, że Kurs wymaga ochrony i promocji. W tamtych czasach był to punkt widzenia mniejszości, gdyż dominowało nastawienie, z jakim Kurs został dany Fundacji (Foundation for inner Peace): "Kurs jest dla wszystkich", w związku z czym nie powinien być objęty ochroną prawa autorskiego (copyright). Oznaczałoby to, rzecz jasna, że żadna organizacja nie mogłaby go kontrolować.

Istnieje podobieństwo między wczesnym okresem Kursu i Christian Science (Nauki Chrześcijańskiej). Mary Baker Eddy — tak jak Helen Schucman — miała świadomość, że spisuje nauki przekazywane jej przez wyższe źródło. Uważam, że Helen nieprzypadkowo miała taki sam stosunek wobec objęcia ochroną prawa autorskiego podyktowanego jej materiału i kwestii formalnego organizowania się jak Mary Baker Eddy. Nieprzypadkowo też takie samo nastawienie dominowało podczas tworzenia Unity Church (Kościoła Jedności - nie mylić z kościołem Moona!) i towarzyszyło powstawaniu wielu innych ruchów religijnych.

W odniesieniu do Kursu cudów, zwolennikiem takiego podejścia był Bill Thetford. Uważał, że Kurs cudów sam zadba o siebie; że jedynie wskazuje nam na Prawdę, której nie sposób zawrzeć w żadnych słowach i nikomu nie stanie się krzywda, jeśli czyni się to, co zaleca. Sam wiem o dwóch przypadkach, gdy Bill radził osobom kłócącym się o prawdziwe znaczenie jakiegoś fragmentu Kursu, by wydarli kartkę, na której ów fragment się znajdował, gdyż — jak mawiał — "nic nie powinno poróżnić cię z twoim bratem." Gdyby istniał tylko jeden egzemplarz Kursu i gdybyśmy poszli za radą Billa, już dawno nie zostałaby w nim ani jedna kartka. I pod pewnymi względami nie byłoby to wcale złe!

Póki Bill żył, większość studentów podchodziła do Kursu elastycznie i z humorem. I choć niektóre osoby i grupy starały się wykorzystać jego słowa w mniej lub bardziej szalony sposób, nikomu nie stała się żadna krzywda. Dlatego naiwnie myślałem, że Kurs cudów będzie pierwszym nauczaniem duchowym, które nie stanie się narzędziem odosabniania. Lecz tak jak wielu innych myliłem się, myśląc, że Kurs nie zostanie wykorzystany do tego celu. Mówiłem sobie: nawet jeśli odosabnianie zdominowało nauki Mahometa, Buddy, Jezusa, Lao-Cy, proroków a nawet Wielką Księgę (A. A.), czy podobna, by stało się tak z jedynym nauczaniem nie nauczającym niczego prócz jedności i przebaczenia? Innymi słowy: czy odosabnianie mogłoby zdominować to jedyne w swoim rodzaju nauczanie?

Mogło i zdominowało. Uważam, że stało się tak z tej samej przyczyny, z jakiej wielu wierzących Hindusów ciemięży mniejszości i traktuje je jak niewolników. Z tej samej przyczyny, z jakiej ludzie są mordowani w imię Mahometa. Z tej samej przyczyny, z jakiej adepci buddyzmu robią złote statuetki Buddy. I z tej samej przyczyny, z jakiej Jezus, który nauczał, że powinniśmy oddać wszystko biednym, praktykować zupełne przebaczenie i być sobie nawzajem oddanymi, stał się symbolem najbardziej uprzedzonego i uprzywilejowanego segmentu naszej kultury.

Ci, którzy uważają Kurs cudów za swoją ścieżkę, muszą w XXI wieku przerobić następującą lekcję: odróżnić książkę od Rzeczywistości, w której kierunku ona wskazuje. Tylko tym, co według Kursu osobne — częścią będąca w świecie — częścią, którą tobie i mnie zaleca on przebaczyć — można manipulować. Książka to tylko słowa i już jej pierwsza lekcja — płatając boskiego figla — zaleca nam spojrzeć na nią i powiedzieć: "Ta książka nic nie znaczy."(2)

Tylko słowa Kursu mogą być postrzegane przez ego. Tylko słowa można dostać od kogoś, przekazać komuś innemu, zarabiać na nich pieniądze, wytoczyć za nie sprawę sądową, obłożyć sankcjami, użyć ich do nadawania tytułów i zaświadczeń, skutkiem czego już teraz ciągnie się za nimi długi ogon uraz, gniewu, strat finansowych, poczucia krzywdy czy moralnej wyższości. Lecz cóż wspólnego z tym szaleństwem ma Bóg? Nic! Słowa to tylko słowa i sam Kurs cudów zapewnia nas, że nasza ich potrzeba niemal już minęła. Pamiętajmy, że świat jest symbolem odosobnienia. Bez względu na to, co jednostki czynią lub czego nie czynią, wszystko może zostać użyte w celu dalszego odosabniania. Nie powinniśmy się tym faktem smucić, bo mamy wolność wyboru i poniechania tego, co nie pochodzi od Boga. Bóg nie jest książką.

Jak już wspomniałem, nie sposób zrobić pierwszej lekcji, nie powiedziawszy: "Ta książka nic nie znaczy". Gdybyśmy rzeczywiście byli o tym przeświadczeni, czy moglibyśmy walczyć o to, kto powinien ją kontrolować lub jak ta kontrola powinna wyglądać? Możemy próbować kontrolować kontrolerów książki lub możemy zwrócić się ku Bogu. Możemy zaprzątać sobie głowy tym, kto ma prawo a kto nie powinien na niej zarabiać lub możemy zwrócić się ku Bogu. Możemy się sprzeczać, czyje ego najlepiej interpretuje tę książkę lub możemy zwrócić się ku Bogu.

Cóż więc stanie się z tą książką w XXI wieku? Uważam, że jej popularność będzie stale malała, a książka będzie w końcu tak silnie utożsamiana z organizacjami i osobami toczącymi o nią wojnę, że w oczach opinii publicznej wojna ta stanie się jej znaczeniem. Słowa "kurs cudów" staną się symbolem przeciwieństwa ich prawdziwego znaczenia, podobnie jak stało się z wieloma innymi symbolami.

Jednak nie będzie to miało większego znaczenia, bo prawda nie przestanie być prawdziwa. Miłość będzie wszystkim, co nas otacza. Święte światło od Boga wciąż będzie świeciło wewnątrz nas. A Ten, który nigdy nas nie opuścił, bezpiecznie przyprowadzi nas do domu. Jestem pewien, że Źródło tysiąca kursów, które już zostały nam przekazane, przekaże nam kolejny tysiąc, i jeszcze tysiąc, i jeszcze więcej, aż wreszcie do nas dotrze, że nie liczy się forma, jaką przybierają prawdziwe nauki. Jedyne, co się liczy, to jedna Rzeczywistość, ku której wskazują.

Jakie zadanie mają do wypełnienia studenci Kursu w XXI wieku? Muszą być w pełni świadomi, że świat wzywa do dalszego odosabniania i bardziej miłować Boże wołanie nas do domu.

Parę lat temu uczestniczyłem w spotkaniu wielu osób związanych z Kursem, które Gayle i ja poznaliśmy w latach siedemdziesiątych. Jak już powiedziałem, nie znam żadnego nauczania czyniącego użytek z niewinności i jedności w bardziej bezpośrednich słowach od Kursu cudów. Nie znam żadnego nauczania, które samo mówi o sobie, że jest jednym z wielu i jedynie pomocą doraźną, pomocną dla niektórych, lecz nie dla każdego. Kurs cudów nie przedstawia siebie ani jako nauki wyższej, ani ostatecznej i — według mnie — jednym z jego celów jest nauczenie nas, że musimy poniechać przeświadczenia o indywidualnej wyjątkowości, rozpoznawszy, że nie tylko jesteśmy równi, lecz również jesteśmy jednym z sobą i jednym z Bogiem.

Jak wpłynęło na studentów tak długie studiowanie Kursu? Zaskoczyło mnie, że po dwudziestu latach ten wpływ był zupełnie przeciwny do spodziewanego. Poza dwoma czy trzema wyjątkami każdy, kogo widziałem na spotkaniu był dużo bardziej odosobniony i egocentryczny niż wtedy, gdyśmy z Gayle spotkali ich po raz pierwszy. Teraz byli ludźmi o tak wielkim ego, że wielu z nich nie umiało już normalnie rozmawiać: oni "wygłaszali opinie", nikogo uważnie nie słuchając. Byłem tym tak zbulwersowany, że wróciwszy do domu powiedziałem do Gayle: "Skoro stało się tak z większością naszych przyjaciół studiujących Kurs, czy nie stało się tak z nami?".

Istotnie, stało się, choć od dawna obserwowaliśmy ten niezamierzony wpływ większości religii i nauk duchowych na studiujące je osoby. Myśleliśmy, że będąc studentami Kursu jesteśmy na to odporni z uwagi na to, że kładzie on nacisk na odwracanie tejże właśnie dynamiki. Skoro ta dynamika nie jest wadą nauczania czy religii jako takiej — a w większości przypadków jest to oczywiste — to jakie błędy popełniają studenci?

Gdy Gayle i ja przyjrzeliśmy się uczciwie nam samym, stwierdziliśmy, że choć od wielu lat jesteśmy duchownymi, nauczycielami i napisaliśmy ponad tuzin książek o tematyce duchowej, dzięki naszemu oddaniu nie staliśmy się ani milsi, ani duchowo zdrowsi. Jak większość osób, udaliśmy się w duchową wędrówkę z intencją stania się lepszymi ludźmi i znalezienia sposobów na bycie prawdziwie pomocnymi — tylko po to, by posuwać się w przeciwnym kierunku. Im więcej czasu i myślenia wkładaliśmy w nauczanie i pisanie o naszej drodze, tym bardziej skupialiśmy się na sobie. Staliśmy się mniej tolerancyjni, mniej przebaczający i mniej szczodrzy niż byliśmy wyruszając w naszą wędrówkę!

Istotnie, nauczyliśmy się maskować nasze ego, "działać" duchowo i zatajać przed sobą nasze prawdziwe myśli. Na dodatek nagromadziliśmy setki nowych duchowym koncepcji, które, na nieszczęście, są podstawowym kryterium, podług którego ocenia się nauczycieli duchowych ( a także gadające głowy ze szklanego ekranu, publicystów, polityków, autorów literatury faktu, różnorakie autorytety i im podobnych).

Właśnie to nam się przytrafiło. Lecz inne zaangażowane osoby zdają się nie uświadamiać sobie tych zmian. Myślą, że czynią postępy, aż w najlepszym razie pewnego dnia dostrzegają fakt, że zdominowały ich najgorsze pobudki i to one zaczęły nimi rządzić. Zamiast rzeczywiście się przebudzić, podświadomie zakładają, że już tak daleko zaszli drogą duchowego rozwoju, że pozostały dystans jest bez znaczenia i nie wymaga od nich żadnego wysiłku.

Istnieje, rzecz jasna, wiele wyjątków od tej reguły, lecz nie tak liczne jak nam się wydawało gdy zaczynaliśmy studiować to zjawisko. To odkrycie skłoniło nas do zwrócenia większej uwagi na obnażanie sposobów, jakimi ego wykorzystuje duchowe wysiłki w celu wzmocnienia siebie. Dzieje się tak dlatego, że gdy udajesz się w wędrówkę drogą duchowego rozwoju, twoje ego również się w nią udaje i na każdy z twoich duchowych motywów przypada motyw ego. Nie trzeba się tego lękać, lecz trzeba być świadomym tej dynamiki.

Zauważyliśmy, że osoby, które uważamy za bliskie przebudzenia, nie starają się odróżniać od innych. Żyją prostym, zwykłym życiem. Lecz w ich towarzystwie jest nam dobrze i ogarnia nas spokój. Swój czas zazwyczaj poświęcają zwykłym, mało ważnym rzeczom a swoje serca — "mało ważnym" osobom. Nie mają niezmiennych koncepcji, sztywnych reguł, mówią o zwykłych sprawach i nie ma nic szczególnego w ich zachowaniu. Łatwo je zadowolić i często są szczęśliwe bez żadnego widocznego powodu. Ponieważ ich ego przestało być destrukcyjne, uważają ego innych za interesujące i budzące sympatię. Lecz przede wszystkim nie wywyższają się i czujemy, że są nam bliskie. Nie byłyby interesującymi postaciami dla prasy kolorowej. Jednak wszystkim, którzy mają z nimi do czynienia, udziela się ich radość i pokój.

Taki właśnie był Bill Thetford. Nie "gadał Kursem". Nie pisał książek o Kursie. Bardzo rzadko mówił o nim publicznie i tylko wtedy, gdy ktoś go o to poprosił. Bill po cichu i szczęśliwie żył Kursem. I choć wiedział, że takie podejście jest najlepsze, nigdy nie powiedział swoim studiującym Kurs przyjaciołom: "Możesz albo nauczać Kursu albo żyć według Kursu, lecz prawdopodobnie nie uda ci się czynić jednego i drugiego." Pod tym względem był prawdziwym "nauczycielem Bożym", gdyż nauczał Kursu w taki sposób, jak definiuje je Podręcznik(3)

Czy to oznacza, że ci, którzy prowadzą wykłady lub piszą o Kursie przeszli "na czarna stronę mocy"? Z pewnością nie, Czy to znaczy, że każdy, kto lubi dyskutować o metafizycznych ideach brnie donikąd? Z pewnością nie. Lecz to znaczy, że ci, którzy utożsamiają się z duchowymi koncepcjami, narażają się na ryzyko myślenia, że sami są tymi koncepcjami. Nietrudno spostrzec, że w naszym kręgu kulturowym ludzie, którzy obnoszą się ze swoją dewocją i ciągle gadają o Bogu zazwyczaj zaczynają przejawiać postawę wszystkowidzących i wszechwiedzących. Innymi słowy, zaczynają myśleć, że sami stali się wyznawanym przez siebie Bogiem.

"Wszyscy jesteśmy w drodze" -- twierdzi ostentacyjnie wiele duchowo zaangażowanych osób. Lecz jednocześnie wydają się myśleć: "Jednak w odróżnieniu od ciebie, ja wędruję drogą duchowego rozwoju". A innymi słowy: "odkąd jestem przeświadczony o jedności, widzę, że ja i ty jej nie stanowimy."

Sami wpadłszy w tę pułapkę, zdaliśmy sobie sprawę, że nie ma nic bardziej samolubnego i dzielącego ludzi niż myślenie, że to właśnie twoja postawa życiowa jest lepsza od cudzej. Bo jakże ścieżka jednej osoby miałaby być lepsza od czyjejś ścieżki, skoro Bóg wiedzie nas wszystkich?

Jak na ironię, osoby myślące, iż kierują się duchowymi pobudkami, często mają większe ego, wykazują brak elastyczności, są osądzające i nieprzyjemne dla innymi niż osoby, które niewiele interesuje uganianie się za mistycznymi, religijnymi czy metafizycznymi naukami. Tym, którzy cenią koncepcję jedności często brakuje chęci odczuwania jedności i równości z kimkolwiek.

Ego nie działa wbrew naszym życzeniom, ponieważ w tym świecie się z nim utożsamiamy a przynajmniej jest naszym oczywistym i dogłębnym przekonaniem. Jeśli zajmujemy osądzającą postawę wobec naszego nastoletniego dziecka, to dlatego, że wciąż chcemy je osądzać. Jeśli nie możemy porozumieć się z naszym partnerem, to dlatego, że wciąż nie chcemy się z nim porozumieć. Oczywiście, że przeświadczenie o jedności nie musi automatycznie zmniejszać pragnienia jedności i wiele osób zarówno jest o niej przeświadczonych, jak i kieruje się nią. Lecz zastanawiająco często trąbimy na wszystkie strony o zwycięstwie, doznając porażki i krytykujemy innych za to, co sami regularnie czynimy.

Jak na ironię, ci którzy myślą, że mają najmniejsze ego, zazwyczaj mają największe. Samozwańczy "poszukiwacze prawdy" nie uświadamiają sobie, że ich celem jest wyższość nad innymi i kończą w przekonaniu, że ją osiągnęli. Tych, którzy uważają siebie za zwykłych, równych i którzy uświadamiają sobie swoje ograniczenia, po prostu nie kusi uleganie przeświadczeniu, że tylko oni mogą odkryć duchową prawdę, której inni ludzie nie są świadomi. A właśnie o tym z definicji jest przeświadczony "poszukiwacz prawdy".

Kurs cudów może przetrwać wiek XXI; w rzeczy samej, może odmienić wiek XXI, jeśli ci, którzy spoglądają w stronę Rzeczywistości, na którą wskazuje, postanowią wyjść poza swoje ego i dostrzec w cudzej sprawie swoją własną. Przebudzenie nie jest łączeniem się z jakąś świetlistą koncepcją w niebie. To łączenie się ze sobą. Przeżywa się je i wyraża w tysiącach małych spotkań, spraw i zadań wypełniających każdy dzień. Jeśli zapragniemy, w każdej chwili możemy dostrzec naszą identyczność, równość i jedność. Jedynie miłując, budzimy się w Miłości. Jedynie szerząc pokój, budzimy się w Pokoju.

Codziennie spotykamy setki osób; wokół siebie i w naszych myślach. W każdym z tych kontaktów pozostawiamy coś, co zdecyduje, czy Kurs przetrwa, czy nie. Jedynie dając malutkie cuda zrozumienia, wsparcia, wyrozumiałości i szczęścia możemy sprawić, że jego cenne nauki nie padną na nie słyszące uszy i nieczułe serca. Odejdźmy od krwawego pola bitewnego. gdzie ego walczy z ego o prawo do słów ego. Kurs nie po to został dany. Bóg jest teraz. Bóg jest tutaj. Nigdy nie opuściliśmy domu. Więc radzi bądźmy, że Boże ramiona nadal nas obejmują. Jego serce jest naszym sercem. Jego oczy nadal są naszymi oczami. On jest wszystkim, co jest.

 

Posłuchaj podcastów Hugh Prathera o Kursie cudów

 

O Autorze: Hugh i jego żona Gayle są rodzicami, duchownymi, autorami czternastu książek, m. in: Spiritual Notes to Myself; Spiritual Parenting oraz I Will Never Leave You, a także wielu artykułów na temat Kursu cudów.

1. Bill Thetford (a raczej William N. Thetford, ur. 23.04.1923, zm. 04.07.1988), przełożony Helen Schucman, z którą spisał "Kurs cudów" i dokonał jego kilku redakcji.
2. por. Lekcja 1 "Ćwiczeń dla studentów, s. 725
3. P 2,1-3.